Drugi rzut oka
Jak świat się na mnie gapił
Byłem ponad dwanaście tysięcy kilometrów od swojego domu w Helenie, ale kiedy pociąg wiózł mnie z jednego krańca nowozelandzkiej Wyspy Południowej na drugi, nadal odruchowo szukałem podobieństw między Montaną i Nową Zelandią. Potężne góry w kolorze słomy wciąż były ośnieżone w najwyższych partiach. Ich wielkość potęgował jeszcze fakt, że wyrastały z zupełnie płaskich równin. Gapiłem się przez okno, podziwiając rozległy widok i miałem wrażenie, że już to chyba kiedyś widziałem. To była skondensowana wersja Montany, tysiące hektarów i krajobrazy ściśnięte i zamknięte małym, postrzępionym widnokręgiem.
Jechałem ekspresem TranzAlpine przez Wyspę Południową, zmierzając na zachodnie wybrzeże, do miasta Greymouth. Pociąg wtoczył się do ciemnego tunelu pod jednym z masywów przypominających południowe Alpy. Kiedy wynurzył się po drugiej stronie, świat zmienił się zupełnie: pokryte kępkami suchych traw równiny ustąpiły miejsca wilgotnej zieleni; bujne paprocie pokrywały stoki po obu stronach torów.
– No, teraz to zdecydowanie inny kraj – pomyślałem, podsuwając się bliżej do swojego nieforemnego plecaka.
Spakowałem się pospiesznie zaledwie kilka godzin wcześniej w Christchurch. A wcześniej kupiłem sobie bilet na podróż po całym kraju, bo bardzo chciałem zobaczyć trochę Nowej Zelandii i zwiać od nudnego życia w ciasnym pokoju akademika.
Ostatecznym celem tej wyprawy było dotarcie do Wyspy Stewart, leżącej niedaleko południowej części wybrzeża. Na mapie wyglądała tak, jakby stanowiła najbardziej wysunięty na południe punkt, do jakiego mógł dotrzeć człowiek – dalej była już tylko Antarktyda. Ogarnęła mnie pasja przygody. Kombinowałem, jak dostać się na wyspę, ale ponieważ zamierzałem niemal wszędzie jeździć autostopem, trudno było mi zaplanować konkretną trasę. Zdecydowałem się więc na pociąg, który miał mnie dowieźć na zachodnie wybrzeże, skąd miałem wyruszyć na południe.
Miałem dwadzieścia lat i po pierwszym roku studiów na Uniwersytecie Stanu Montana w Bozeman przeniosłem się na Uniwersytet Canterbury w Nowej Zelandii w ramach programu studiów zagranicznych. Miałem cztery tygodnie wolnego z racji przerwy semestralnej i chciałem wykorzystać je jak najlepiej. Ponieważ jeszcze nie posiadałem samochodu, pieniędzy ani przyjaciół, postanowiłem wybrać się na wyprawę samotnie. Wycieczka organizowana przez szkołę gwarantowała co prawda cztery tygodnie różnych aktywności, ale ja nie chciałem być dla nikogo zawalidrogą.
Wcześniej w tym samym roku próbowałem nadążyć za grupą, pokonującą pieszo ośmiokilometrową trasę. Przyszedłem cztery godziny po wszystkich. Zmęczony i kompletnie sam na szlaku wściekałem się na siebie, że byłem tak cholernie ostatni z całej czterdziestki piechurów. Wyruszyłem przed nimi, ale co chwila ktoś mnie wyprzedzał. Rzucane słowa otuchy bolały bardziej niż milczenie i służyły jedynie temu, żebym nie zapominał, że niezależnie od pokładów dumy i determinacji, jakie w sobie nosiłem, i tak nic nie mogło zrekompensować krótkiego kroku oraz tego, że dłonie zastępowały mi stopy. Wciąż mając w głowie tamtą porażkę, zdecydowałem, że nie chcę towarzysza podróży. Po prostu przyjąłem do wiadomości, że pojadę sam i już. Czułem, że będzie mi znacznie łatwiej, jeśli nie będę musiał radzić sobie z urażoną dumą ani z oczekiwaniami innych.
Copyright © Wydawnictwo Bernardinum 2013
Projekt i wykonanie: Agnieszka Rajczak | Effekt